Published
- 5 min read
Bang Kachao

Bangkok to wielkie, wielomilionowe miasto pełne wieżowców. Kilkupasmowe drogi jedna nad drugą są niemal zawsze pełne ruchu. Do tego kursuje metro i skytrain BTS, a gdzieś pomiędzy tym wszystkim, wąskimi chodnikami w oparach spalin, przemykają piesi.To miasto, które zdecydowanie potrafi przytłoczyć zgiełkiem i betonem w bardzo wielu miejscach… ale nie na Bang Kachao.
Zielona wyspa
Przez Bangkok biegnie rzeka Chao Phraya, albo po naszemu Menam. I na tej rzece, wcale nie tak daleko od centrum (zwłaszcza biorąc pod uwagę wielkość stolicy), jest wyspa Bang Kachao. Można się dostać na nią promem z kilku kierunków - my skorzystaliśmy z tego wypływającego z dzielnicy Bang Na i lądującego koło świątyni Wat Bang Nam Phueng Nok. Przeprawa kosztuje grosze (5 bahtów od osoby, płatne na wyspie), nie trwa długo i kursuje co 10-20 minut. Łódka jest dosyć spora i stabilna, część osób przeprawia się nawet ze skuterami. Po paru minutach wysiadamy jakby w innym świecie - mnóstwo zieleni, domy, poletka uprawne, malutki ruch, a wieżowce widać tylko na horyzoncie, na drugim brzegu rzeki. Bang Kachao jest nazywane zielonym płucem Bangkoku i, jak na razie, udaje mu się zachować bardziej wiejski charakter, pomimo niewątpliwych zakusów deweloperów.

Teren wyspy to jakieś 16 km2. Jak wspomniałam, można się tam przeprawić ze skuterem czy motocyklem. Działa Grab, choć nie sprawdzaliśmy jak sprawnie. Jednak najbardziej kuszącą opcją wydaje się wypożyczenie roweru. Już przy przystani jest wypożyczalnia, skąd za kilkanaście złotych (100 bahtów) można wziąć rower na cały dzień. Co prawda sprzęt dni swojej świetności ma dawno za sobą - warto sprawdzić przed wypożyczeniem, czy rower aby na pewno hamuje choć trochę, czy nie opada mu nóżka w czasie jazdy i tego typu przyjemności. Głośne odgłosy czy wadliwe przerzutki można zignorować, lepiej nie będzie. Być może gdzieś dalej da się dostać jednoślady w lepszym stanie, ale te mają tę przewagę, że są bardzo wygodnie zlokalizowane, a na spokojne wałęsanie się po wyspie w gruncie rzeczy wystarczą.
Jedna dodatkowa rada - przy wypożyczeniu właściciel życzy sobie dokument tożsamości w zastaw. Nie polecam dawać paszportu, bardziej dowód albo nawet jakąś legitymację. Tutaj raczej nikt się nie będzie za bardzo przypatrywać, a lepiej dmuchać na zimne. Raz przy oddawaniu właściciel machnął ręką w stronę sterty plastików żeby wybrać swój i absolutnie nie weryfikował, ile i jakie wzięliśmy… także chyba ich bezpieczeństwo nie jest tu na pierwszym miejscu.
Drogi, ścieżki i kanały
Po Bang Kachao jeździ się wygodnie spokojnymi drogami (choć parę aut i skuterów zawsze się trafi, także ostrożnie!) i ścieżkami rowerowymi. Można się powłóczyć, poczuć spokojną atmosferę, wypić kawkę w jednej z kawiarni, pooglądać okoliczne domy. Jest tutaj kontrast, po części budynków widać, że właścicielom się nie przelewa, podczas gdy inne to małe wille.

Inna opcja to pomosty ciągnące się wzdłuż rzeki i kanałów przecinających wyspę. Są dość wąskie i gdzieniegdzie brakuje barierki, więc jeździ się raczej wolniej niż szybciej, ale za to ciekawiej. Część domów połączonych z pomostem stoi na palach bezpośrednio na wodzie. Pewnym minusem są śmieci - gdzieniegdzie w wodzie pływa ich sporo. Zgaduję, że śmieciarki w takim miejscu mogą mieć problem…

Pomostami i ścieżkami można dojechać na popularny floating market, targowisko na wodzie. Niestety, jako że otwiera się tylko w weekendy, nie mieliśmy okazji zobaczyć go w ruchu. A szkoda, bo opinie zbiera dobre.

Świątynie buddyjskie i nie tylko
Jak na swoją stosunkowo niewielką powierzchnię, Bang Kachao ma zaskakująco dużo świątyń. Spośród nich wyróżnia się Mahadevalai, gdzie zamiast Buddy znajdziemy 9-metrowy pomnik Ganeshy - hinduskiego bóstwa z głową słonia, a także mniejsze figury innych postaci z hinduizmu. Przy wejściu stoi posąg, którego stopy należy polać wodą z Gangesu. Bardzo ciekawe miejsce - dla nas było to pierwsze zetknięcie z hinduizmem, a więc rzut oka na jeszcze inną kulturę i tradycję. Kolorowe figury przyciągają wzrok (nie ma tu tyle złota ile zazwyczaj widzieliśmy w tajskich świątyniach), swastyka na uniesionej dłoni Ganeshy (jednej z czterech) budzi tutaj dużo lepsze skojarzenia niż w Europie, a śpiewna modlitwa z głośników hipnotyzuje. Z kwestii organizacyjnych - z krótkim rękawkiem i spodenkami mniej-więcej do kolan nikt nie miał problemu, ale rowery trzeba zostawić na parkingu obok.

Kolejnym interesującym punktem na mapie wyspy jest park Sri Nakhon Khuean Khan, w północnej części. Jest to spory, zielony teren - to znaczy jeszcze bardziej zielony niż reszta wyspy - pełen stawów, mostków i przyjemnych ścieżek. Można się tu wspiąć na wieżę do obserwacji ptaków. Co prawda żadnych nie wypatrzyliśmy, ale za to widok na okolicę ładny. Na stawie zamontowano altanki i niewielkie fontanny. Przyjemny teren żeby się pokręcić i odpocząć.

Na wyspie bez problemu znajdziemy kawiarnie, jedne są bardziej turystyczne, inne bardziej lokalne. Restauracji nie jest przesadnie dużo, ale coś się znajdzie - my trafiliśmy do niepozornej knajpki na świeżym powietrzu. Wyglądała trochę jakbyśmy się wpakowali komuś do ogródka, a na googlu jest opisana po prostu jako “Bang Kachao Restaurant”, ale obsługa była bardzo sympatyczna, a jedzenie dobre i tanie. Pani kucharka gotuje na dworze - jak rzuciła co bardziej ostre danie, to mimo, że byliśmy ładnych parę metrów od patelni, wyciskało łzy z oczu… na szczęście nie brakowało delikatniejszych opcji, więc obiad można było zaliczyć do udanych.
