Strona Główna

Opublikowano

Podróż

5 min read

Koh Lanta

img of Koh Lanta

Kiedy układaliśmy nasz plan podróży i szukaliśmy jakiejś rajskiej wyspy na kilka dni, polecane zewsząd Phi-Phi przeraziły nas cenami i komentarzami o wszechobecnych tłumach. Postanowiliśmy więc poszukać czegoś odrobinę mniej mainstreamowego i nasz wybór padł na Koh Lantę. Okazała się ona strzałem w dziesiątkę – drogi nie były zatłoczone, bez problemu można było znaleźć “swój” kawałek ładnej plaży, a jednocześnie nie brakowało hoteli, restauracji czy wypożyczalni skuterów.

Tropikalny las, teren opada w dół, w tle morze

Bujna zieleń w parku Mu Koh Lanta

Jak dotrzeć na Koh Lantę?

Dość nietypową opcją transportu jak na wyspę jest… autobus. Z Krabi można złapać minibusa, z Bangkoku jeździ nocny autokar. Na trasie jest jedna krótka przeprawa promem.

Tradycyjne łodzie w zatoce, w tle wysokie skały porośnięte zielenią

Minibus jednak nie dostarczy takich widoków po drodze

Bardziej oczywistą opcją jest droga morska. Lanta jest połączona z Phuket, Phi Phi czy, w naszym przypadku, z Krabi. Do wyboru są szybsze, ale droższe i bardziej “wyboiste” speedboats (motorówki) i nieco spokojniejsze promy. Przewoźników jest kilka, można sprawdzić rozkład na 12go asia. Można też za ich pośrednictwem kupić bilet online – testowaliśmy, mieliśmy go tylko w formie elektronicznej i nie było z nim problemu.

Nowoczesny, duży statek z przerzuconą przez niego kładką

Bardzo elegancki statek... przez który musieliśmy przejść na nasz, starszy i mniejszy, prom

Jak taka podróż wygląda na naszym przykładzie – z Krabi, dokładniej z Ao Nang. Bilet kupiliśmy z dwudniowym wyprzedzeniem przez wspomniane 12go asia, choć na promie zostało wiele wolnych miejsc, więc pewnie nie byłoby problemu z zakupem później. Zjawiliśmy się z odpowiednim wyprzedzeniem w przystani Nopparat Thara, pokazaliśmy z telefonu nasz bilet, wpisaliśmy swoje imię, nazwisko i kraj na listę którą nam podsunięto i dostaliśmy, w charakterze biletu, naklejkę z napisem Lanta. Potem przyszło nam czekać, bo prom się spóźnił drobne półtorej godziny, ale po naklejkach ludzi dookoła widzieliśmy przynajmniej, że nie czekamy sami. W końcu prom dotarł, wyładował dotychczasowych pasażerów i władował nas. Płynęło się zupełnie spokojnie, nie bujało – trochę jak w samolocie, tylko siedzenia ciut bardziej zatęchłe. Po niecałych trzech godzinach dotarliśmy na miejsce, do portu Saladan. Jeszcze musieliśmy odstać swoje w kolejce do stanowiska, gdzie pobierali opłatę klimatyczną, i oficjalnie trafiliśmy na Lantę.

Ulica, wzdłuż drewniane domy ze sklepami, przy nich zaparkowane skutery, przez środek na słupach przewieszone lampiony

Główny deptak w Starym Mieście

Transport na miejscu

W porcie przywitał nas chaos generowany przez chmarę taksówkarzy. Każdy chciał koniecznie wiedzieć, dokąd jedziemy, i każdy oferował podejrzanie wysoką cenę za taxi czy tuk-tuka. Właściwie to zniechęcili nas i zaczęliśmy wychodzić z tego terenu, ale wtedy ceny magicznie zaczęły maleć. Ostatecznie przystaliśmy na ofertę jednego z nich, znacznie niższą niż początkowa – z zastrzeżeniem, żebyśmy nie mówili rodzince, która jechała razem z nami, ile płacimy… Tak więc ceny zdecydowanie można negocjować.

Koh Lanta niestety nie ma za bardzo transportu publicznego. Jednym z najpopularniejszych sposobów na przemieszczanie się jest wypożyczenie skutera czy motocykla. Jeśli zależy nam na porządnym sprzęcie, warto poszukać wcześniej wypożyczalni o dobrych opiniach i zarezerwować coś u nich – o czym przekonaliśmy się w jednym z takich miejsc, kiedy obsługa powiedziała nam, że niestety, ale wszystkie zadbane, świecące wręcz pojazdy które widzimy są już wykupione. Cóż, musieliśmy się zadowolić takim trochę po przejściach.

Rafał na skuterze, w staromodnym kasku szeroka pusta droga i gęsta zieleń dookoła

Może i nasz pojazd nie był zbyt imponujący, ale zawiózł tam gdzie trzeba

Formalnie, żeby jeździć skuterem w Tajlandii, należy mieć międzynarodowe prawo jazdy kategorii A. Nie weryfikuje tego wypożyczalnia, ale bez tego papierka przy policyjnej kontroli grozi mandat. My nie mieliśmy tego problemu – prawko mieliśmy, a i na kontrolę żadną nie trafiliśmy – ale spotkałam się z opowieściami innych turystów, którzy decydowali się ryzykować, argumentując, że mandaty nie dość, że nie są stuprocentowo pewne, to i nie są drogie. Dobrze jednak pamiętać, że w razie wypadku ubezpieczalnia może nie patrzeć przychylnym okiem na takie rozumowanie.

Drogi na Koh Lancie są spokojne, może za wyjątkiem okolic portu. Czasem, zwłaszcza rano, trzeba uważać na zwierzęta – mogą się trafić małpy przebiegające przez ulicę czy stado krów. Stacji benzynowych nie ma zbyt wiele, ale za to są stoiska z benzyną sprzedawaną na butelki.

Metalowy stojak, szklane butelki bez etykiety z bursztynową cieczą, szyld gasoline 40 baht

Butelki z benzyną na sprzedaż

Plaże i nie tylko

Koh Lanta to właściwie dwie wyspy – północna Koh Lanta Noi, mniejsza i bardziej dzika, oraz duża, “główna” wyspa Koh Lanta Yai – połączone ze sobą pokaźnym mostem. Port, a wraz z nim największe natężenie turystów, jest na północy dużej wyspy. W tej okolicy też odbywa się night market – my akurat na niego nie dotarliśmy, ale podobno oferuje dużo ciekawego jedzenia w przyzwoitej cenie, jak na tajski night market przystało.

Woda, dwie wyspy po bokach, prawa z lasem i plażą, na lewej widać zabudowania

Dwie Lanty, z prawej Noi, z lewej Yai – a pośrodku most, na którym stoimy i robimy to zdjęcie

Większośc hoteli, plaż i restauracji znajduje się wzdłuż zachodniego brzegu wyspy. Są tu bungalowy z widokiem na morze czy też plażowe bary, z których można na piasku, z drinkiem w ręce obserwować zachody słońca. Plaż jest pod dostatkiem, ale nam serce skradła jedna, na samym południowym czubku wyspy, w parku narodowym.

Widok ze wzgórza na plażę, wokół tylko zieleń, na plaży pojedyncze osoby

Widok na parkową plażę spod latarni morskiej; żadnych leżaków ani parasoli, prawie pusta!

Wejście do parku Mu Koh Lanta jest płatne, 200 baht od osoby, plus niewielka opłata za pojazd. Przez park biegnie pieszy szlak. Nie jest długi – przejście zajmuje około godziny – ale miejscami stromy, także warto patrzeć pod nogi i przede wszystkim mieć ze sobą wodę. Zdecydowanie warto go przejść, bo widoki są piękne, dżungla gęsta, a przy odrobinie szczęścia można zobaczyć małpy, motyle czy jaszczurki. Przejście kończy się na wspomnianej plaży, szerokiej, piaszczystej, z przejrzystą wodą i bez tłumów. Charakteru dodaje górująca nad nią latarnia morska. Bilet jest ważny cały dzień i obejmuje również jaskinię Tham Khao Mai Khew i wodospad Khlong Chak, których jednak nie odwiedziliśmy więc ciężko mi się na ich temat wypowiedzieć.

Biała, prosta wieża z antenami i innymi urządzeniami na szczycie, wokół zieleń

Latarnia góruje nad okolicą

We wschodniej części wyspy znajduje się Stare Miasto. To ładna, spokojna miejscowość. Znajdziemy tu molo, uliczkę pełną straganów z przeróżnymi pamiątkami, kawiarnie i restauracje. Jest też malutkie muzeum płante “co łaska”, co prawda bez angielskich podpisów, ale jeśli lubicie muzea to coś ciekawego się zawsze wypatrzy.

Dwa lekko wyblakłe tajskie plakaty filmowe zawieszone na drewnianej ścianie; na górnym wiele postaci w stylu retro, na dolnym elegancka kobieta z pistoletem i mężczyzna w garniturze

Plakaty filmowe znalezione w muzeum

Lanta nie oferuje szalonego życia nocnego ani niezwykłych zabytków, ale za to wydaje się fantastycznym miejscem do odpoczynku. Śniadania na plaży, niewielki ruch, zieleń wokół – ciężko nam to było zostawiać i żałowaliśmy, że nie zaplanowaliśmy w tym miejscu więcej czasu. Wspominamy ciepło i polecamy tym, których kusi trochę spokoju w tropikalnym klimacie, ale wciąż niezbyt daleko od cywilizacji.

Drewniany statek leżący na boku, poza linią wody, na wilgotnym, ciemnoszarym piasku, obok niewielkie drzewo, w tle mała łódka z postacią z parasolem

Wybrzeże w Starym Mieście podczas odpływu