Opublikowano
•
Podróż
•
6 min read
Winnica Mileștii Mici
Mołdawia słynie ze swojego wina, to jeden z jej głównych towarów eksportowych. Zatem gdy pada pytanie, co tam można zwiedzić, naturalnie przychodzą na myśl winnice. Dwie najbardziej znane w rozsądnej odległości od Kiszyniowa to Cricova i Mileștii Mici. Nasz wybór padł na tę drugą – po pierwsze dlatego, że zaciekawiło nas menu, a po drugie dlatego, że… strona Cricovii przestała się nam otwierać.

Rezerwacja i transport
Wycieczkę dobrze jest zarezerwować przez stronę internetową winiarni. Do wyboru jest kilka pakietów; każdy z nich zawiera zwiedzanie i prezent w postaci butelki “na wynos”, natomiast kolejne opcje dodają degustację i jedzenie – od przekąsek po pełen obiad. Trzeba wybrać konkretny dzień, język (angielski, rumuński lub rosyjski) i godzinę. Uwaga, od 17 i w weekendy jest trochę drożej (100 lei od osoby, czyli około 21 złotych). Z rezerwacją i płatnością nie mieliśmy problemów, za to problemy miał Chilijczyk, którego poznaliśmy na miejscu, a który tej rezerwacji nie zrobił. Ostatecznie udało mu się dokoptować do wycieczki, ale dużo nie brakło aby czekał parę godzin na kolejną turę. Wniosek – lepiej zarezerwować wcześniej.
Jak już mamy rezerwację, wypadałoby tam dojechać. Mileștii Mici to mała miejscowość na południe od Kiszyniowa i trolejbusy ani klasyczne autobusy tam nie docierają. Można oczywiście wziąć taksówkę – choć podobno dobrze jest się dogadać z kierowcą na transport z powrotem, bo może być problem ze złapaniem jej w winnicy – ale tańszą i bardziej “przygodową” opcją będzie marszrutka.
W Kiszyniowie trzeba udać się na dworzec autobusowy. Minibusów jest tam od groma, nie tylko od ulicy, ale i za budynkiem dworca, z obu stron drogi. Trzeba znaleźć taki z napisem Mileștii Mici – w naszym przypadku było to za budynkiem dworca, na rogu, ale nie wiem, czy zawsze stają w tym samym miejscu. W razie czego można poprosić jednego z kierowców o pomoc, choć trzeba się nastawić, że raczej nie będzie mówić po angielsku, a po rosyjsku.

Busik widział już lepsze czasy, nie ma w nim ani klimatyzacji, ani miejsca na nogi, ale miejscowym to nie przeszkadza. Za to kierowca był miły, a przejazd kosztował jedynie 17 lei od osoby (płatne gotówką kierowcy przy wysiadaniu). Nie ma typowego rozkładu, ruszają, jak się mniej-więcej zapełnią (mniej-więcej, bo mogą dobierać ludzi po drodze). Ponoć co 20-30 minut kursuje, my nie czekaliśmy dłużej niż 10, ale też nie byliśmy pierwsi. Ważna rzecz: winnica nie jest w samej miejscowości, trzeba wysiąść przed. Kierowca wypuści chętnych na skrzyżowaniu, koło dużego drogowskazu, trzeba mu jednak o tym przypomnieć tuż przed (nasz niezbyt rozwinięty rosyjski pozwolił jedynie na pytanie “wino zdies?” - “czy wino tutaj?”, ale wystarczyło!). Od skrzyżowania zostaje jakieś 10 minut spacerku (ok. 900 metrów) mało uczęszczaną drogą i lądujemy na terenie winnicy.


Zwiedzanie
Najpierw podeszliśmy do budynku podpisanego “wine tours”, żeby dać znać, że jesteśmy. Pani przyjęła do wiadomości, coś odhaczyła i powiedziała, żeby czekać na przewodnika, który jak przyjdzie godzina rozpoczęcia będzie wołał po imieniu. Mieliśmy trochę czasu (z nie swoim transportem zawsze warto mieć zapas), więc pokręciliśmy się po okolicy. W oczy rzucają się dwie fontanny z wodą ucharakteryzowaną na wino – jedna na białe, druga na czerwone. W ogródku restauracji stoją zabytkowe samochody, a w środku można zamówić coś do picia, coś do jedzenia i oczywiście wino, które nie wychodzi drożej niż kawa. Jednak jako że zarezerwowaliśmy degustację, przezornie nie skorzystaliśmy tym razem.

Kiedy przyszła odpowiednia godzina, pojawili się przewodnicy, po jednym na każdy język. Przywitali wszystkich i rozdali koce, a następnie poinstruowali, żeby wsiąść do elektrycznego meleksa. Koce przydały się błyskawicznie – jak tylko meleks przekroczył bramę piwnic, od razu temperatura spadła, bez żadnego stopniowego przejścia. W korytarzach jest kilkanaście stopni, więc ja poza kocem wskoczyłam również w bluzę – jak jesteście z tych, co to bardziej marzną, polecam wziąć ze sobą dodatkowe ciuchy, zwłaszcza jak na zewnątrz grzeje słońce.

Podziemia winiarni znajdują się w dawnej kopalni wapienia. Korytarzy jest ponad 200 km, z czego w użyciu obecnie około 50, więc zdecydowanie meleks to dobra decyzja ze strony organizatorów. Kiedyś ponoć można było wjechać swoim autem, ale wino nie znosiło tego najlepiej. Mileștii Mici, o czym chwali się niejednokrotnie w czasie wycieczki, dzierży rekord Guinessa za najwięcej butelek przechowywanych w jednym miejscu. Mniej lub bardziej zakurzone egzemplarze ciągną się wzdłuż ścian w kolejnych korytarzach, tu i ówdzie stoją wielkie beczki w których wino dojrzewa. Przewodnik całkiem ciekawie opowiedział o historii winnicy, o sposobach i rodzajach wina które produkują, pokazał tajne pomieszczenie z czasów częściowej prohibicji. Całość trwa około godziny, po czym meleks zajeżdża pod restaurację, również podziemną. Tutaj grupa się rozdziela – kto zapłacił tylko za zwiedzanie, dostaje pożegnalną butelkę wina, a pozostali są kierowani do swoich stolików.

Degustacja
Byliśmy szczerze zdziwieni ilością wina. Spodziewaliśmy się czegoś na spróbowanie, a tymczasem z każdego rodzaju dostaliśmy pełnoprawny kieliszek. Od białego, przez różowe i czerwone, było i wytrawnie, i słodko, i musująco – w sumie pięć rodzajów, pełen przekrój. Przewodnik pokrótce podpowiedział, co pijemy, w jakiej kolejności i z czym.
Sama restauracja jest dość elegancka, i jak na miejsce w podziemiach całkiem przytulna. Wzięliśmy obiad mołdawski i jedzenie było w porządku – może nie rewelacyjne, ale całkiem smaczne i w sumie w takiej ilości, że można się było spokojnie najeść. I rzeczywiście była to kuchnia mołdawska. Między stolikami kręcili się muzycy, zagadując o narodowość każdy stolik po kolei i każdemu próbowali zagrać coś tradycyjnego z jego regionu, także mieliśmy okazję wcinać mamałygę do melodii “hej sokoły” wygrywanej na skrzypcach i akordeonie. Całkiem ładnie im to wyszło, zwłaszcza, że dla równowagi dorzucili potem tango argentyńskie.

Z obiadem co prawda nie trzeba się spieszyć, ale też nie ma co się za bardzo rozsiadać, bo mamy na niego około godziny – potem obsługa delikatnie prosi, żeby zrobić miejsce kolejnej grupie. Na odchodne każdy dostaje po butelce wina. Mogliśmy nawet wybrać, jakie chcemy – z jednej strony bardzo miło, bo na musujące, które było domyślnym wyborem nie bardzo mieliśmy ochotę, ale z drugiej chyba nie było to to samo wino, które próbowaliśmy do obiadu. Chyba, że w piwnicy smakuje lepiej.
Marszrutkę do Kiszyniowa złapaliśmy z tego samego miejsca, w którym nas poprzednio wysadziła, jedynie trzeba jej pomachać. Nawet mieliśmy szczęście, bo nie musieliśmy na nią długo czekać. Co ciekawe, nie skończyła trasy na samym dworcu, ale uliczkę dalej, ale nie zrobiło nam to większej różnicy. Widać też, że nie było problemu, jeśli komuś bardziej pasowało wysiąść wcześniej – wystarczy dać znać kierowcy i wypuszcza pasażerów na trasie.
